Majorki na wyspie Tybee

Po zakończeniu zwiedzania fortu Pulaski zdecydowaliśmy się pojechać nad ocean. Wybór nasz padł na malowniczo położoną wyspę Tybee. Na samą wyspę jedzie się przez szerego mostów oraz drogę, na której co chwilę są znaki ostrzegające, że wysoki przypływ może przykryć tę drogę. Z położenia księżyca wynikało, że raczej przypływ nam nie grozi, wiec pozbywszy się obaw odważnie posuwaliśmy się ku wytyczonemu celowi.
 
W jaki sposób amerykanie mogą wejść do oceanu nie zamoczywszy sobie nóg, co było by bardzo "inconvenient" (kłopotliwe)? Specjalnie dla nich zbudowano dreniane molo, które zanurzone jest w oceanie nawet podczas największego odpływu, na którego powierzchnię nie sięgnie nawet największa fala. My z Adą nie zachowywaliśmy się bardzo po amerykańsku, ponieważ pierwsze co zrobiliśmy, to wleźliśmy do wody.
Jestem bardzo odważny i głęboko w morzu. Ta fala, którą widać za mną zaraz kompletnie zmoczy mi spodnie :-)
Rybitwy się opalają zamiast polować na rybki.
Ten statek wypłynął z portu w Savannah, opłynął horyzont i zniknął za nim.
A tu w pełnej krasie możecie podziwiać świętej pamięci kraba.
Plaża na Tybee Island w niczym nie przypominała plaży z Teneryfy. Był to normalny, biało-szary piasek, na pewno nie pochodzenia wulkanicznego. Oczywiście powyżej plaży musi bignąć ulica, przy której muszą być usytuowane hotele dla amerykonów, tak, żeby mogli powiedzieć, że podziwiali z okna morze. No cóż, komercjalizacja i drapieżny kapitalizm się kłania.

Zaczęło się robić późno i nienajcieplej, toteż zwinęliśmy manatki i pojechaliśmy do Charleston w Południowej Karolinie.