Chilijskie Andy

W wysokich Andach kondor jajo zniósł...
Drugie jajo zniósł...
Trzecie jajo zniósł...
A potem zdechł...

Zapewne zdechł z zimna. Ciepło to w tych Andach nie było, choć zima już na dobre odeszła w niepamięć. Ponieważ w góry nie było bardzo daleko (od wybrzeża tylko około 150 kilometrów), zdecydowaliśmy się poświęcić jeden dzień na próbę zobaczenia z daleka Cerro Aconcagua - najwyższego szczytu obydwu Ameryk, o wysokości 6960 metrów. Mount McKinley (Alaska) - najwyższa góra Ameryki Północnej - mierzy "zaledwie" 6194 metry. Niestety, Cerro Aconcagua znajduje się w Argentynie i nie da się go zobaczyć od strony chilijskiej, trzeba przejechać przez granicę, czego zrobić nie mogliśmy ze względu na umowę wynajmu samochodu.

Słońce zachodzi nad Andami.
Tą linią kolejową bym nie pojechał. Jakoś nie mam zaufania do tych szyn...
Dojechaliśmy do Portillo, narciarskiej miejscowości wypoczynkowej. Dalej już nie dało się dojechać - dwa kilometry dalej znajdowała się granica z Argentyną. Uprzejmy celnik poinformował nas, że całkiem blisko znajduje się jezioro górskie o dźwięcznej nazwie Laguna de las Incas.
Zupełnie, jak Morskie Oko...
Pływająca po jeziorze kra formowała przedziwne kształty. Na przykład tu mamy do czynienia z typowym egzemplarzem Gwiezdnego Niszczyciela (Star Destroyer).
Próba okrążenia jeziora z góry skazana była na niepowodzenie. Co prawda, Ada tłumaczyła, że wpadła w śnieg dla przyjemności, ale my jej nie wierzyliśmy. Niemniej jednak dotarliśmy do pionowego fragmentu zbocza i naszej peregrynacji nie dało się kontynuować.
Dobrze zrobiliśmy zawracając z okrążania Laguna de las Incas. W szybkim tempie zbliża się do nas burza śnieżna!
Rio Aconcagua nie jest największą rzeką Chile mimo, że wypływa spod najwyższego szczytu obydwu Ameryk. Przewieszone są przez nią mostki w stylu Indiana Jones. Większość z nich prowadzi do prywatnych posiadłości i jest zamknięta na kłódkę. Na jednym z otwartych mostków Ada usiłuje obłaskawić groźnego strażnika.

Powrót do strony głównej.